Przeciął plac w kierunku lodziarni Piave, zamówił u Włocha coca-colę i lody brzoskwiniowe, a kiedy konsumował ten spartański posiłek, wcale nie myślał o przeszłości owego południowego portu ani o barwnym lądowaniu wątpliwego bohatera San Martina i jego armia wyzwoleńcza, tylko - cóż za egoizm i zmysłowość roznamiętnionych mężczyzn - o swojej ciepłej kobietce, w rzeczywistości nieomal dziewczynce, z cerą śnieżnej białości, o niebieskich oczach i złocistych lokach, a także o tym, jak podczas romantycznych ciemności nocy potrafiła doprowadzać go do szczytowych stanów strasznego podniecenia, śpiewając mu do uszka uskarżającym się tonem stęsknionej kotki, w języku pełnym szczególnego erotyzmu (francuskim, tym bardziej ekscytującym, im bardziej niezrozumiałym) piosenkę zatytułowaną Martwe liście. Stwierdziwszy, że te małżeńskie reminiscencje zaczynają go niepokoić, zmienił tok myśli, zapłacił i wyszedł.
[Mario Vargas Llosa, Ciotka Julia i skryba, przeł. Danuta Rycerz, Wyd. Znak, Kraków 2008, s. 219]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz